niedziela, 29 czerwca 2014

Czas na zmiany :)

Skąd te zmiany? Sama nie wiem :) Może dlatego, że życie zmienia się diametralnie gdy w domu pojawia się maleńki skarb - dziecko. Skoro zmienia się życie to i blog o życiu musi nabrać innych barw. Mój na dodatek zmienił adres i nazwę, więc...

Witajcie w Chochlikowie :)

Chochlikowo, to takie miejsce gdzie ludzie żyli sobie kiedyś powoli i spokojnie i nagle, z ukrycia wyszło małe stworzonko i przekręciło świat do góry nogami. Takim stworzonkiem jest właśnie mój Michałek, którego pewnego razu nazwałam chochlikiem, i tak już zostało. A czemu tak go nazwałam? Bo gdy przystawiłam go kiedyś do piersi, bo bardzo płakał (a okazało się, że chciał się tylko pobawić, a nie jeść) to spoglądał na mnie takim śmiesznym chochliczym wzrokiem :) Stąd nowa nazwa bloga, która mam nadzieję trochę Was rozśmieszy i zaciekawi, pokazując nasze wesołe życie, które jakoś nagle przestało być takie spokojne, a zmieniło się w królestwo małego chochlika ;)

piątek, 27 czerwca 2014

Jakim jestem czytelnikiem?

No i zostałam nominowana przez Anetę z bloga Mama Filipka do wzięcia udziału w zabawie "Jakim jestem czytelnikiem?" No to zaczynamy:

1. Zamiłowanie do książek, takie prawdziwe pojawiło się u mnie dopiero w gimnazjum, kiedy to koleżanka namówiła mnie do wzięcia udziału w konkursie, dotyczącym Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, organizowanym przez naszą bibliotekę szkolną. W konkursie miały być drużyny dwuosobowe no i padło na mnie. W ciągu kilku dni przeczytałam wszystkie części, które ukazały się do tego czasu i wraz z koleżanką zajęłyśmy pierwsze miejsce :) Przyznam się, że czytałam te książki pod ławką na fizyce, języku polskim i chemii oraz na w-fie gdy nie ćwiczyłam. Wtedy zrozumiałam jak fascynujący może być świat literatury :)

2. Częstotliwość czytania książek jest u mnie zmienna. Zależy od okoliczności i tego co aktualnie dzieje się w moim życiu. Teraz ze względu na to, że całym moim światem jest mój synek, to chwilowo książki odeszły na dalszy plan. Ale kombinuję już jak tu wrócić do dawnych nawyków, kiedy zawsze miałam jakąś książkę pod ręką.

3. Najlepsze co może być to chłodny jesienny lub zimowy wieczór, ciepły kocyk, w jednej ręce kubek z ciepłą herbatką z cytryną i w drugiej oczywiście książka :) Ubóstwiam takie chwile.

4. Moimi ulubionymi autorkami były zawsze Joanna Chmielewska i Dorota Terakowska, a poza tym lubię romansidła Nicolasa Sparksa ;) i wiele, wiele innych autorów. Tak naprawdę ciężko wybrać kilku.

5. Mam kilka ulubionych książek: "Klin" J. Chmielewskiej, Praktycznie wszystkie D. Terakowskiej, ale w szczególności "Tam gdzie spadają anioły" i "Poczwarka". Poza tym "Żona podróżnika w czasie" (również pod tytułem "Miłość ponad czasem") autorstwa Audrey Niffenegger oraz "Tato" Williama Whartona.

6. Ulubiony rodzaj? Oj ciężko powiedzieć. To zależy po co czytam ;) Jeśli dla poprawy humoru, dla, jak ja to nazywam, odmóżdżenia, czyli oderwania się od rzeczywistości to wybieram kryminały, romanse, nawet literaturę młodzieżową. Jeśli czytam "dla czegoś więcej" to króluje literatura teologiczna i duchowa, gdzie czytam przede wszystkim powieści o świętych, ale też poradniki duchowe. Nie stronię też od naszej polskiej klasyki. Aktualnie jestem w trakcie "Chłopów" i przymierzam się ponownie do trylogii Sienkiewicza, której nie doceniłam w latach szkolnych. No i z młodszych lat pozostało mi zamiłowanie do fantastyki, w której jednak nie przebrnęłam przez polską klasykę, czyli Sapkowskiego, no ale rządzi Tolkien ;)

7. Książek nie kupuję, a wypożyczam. Niestety przez to, że nie jestem zameldowana w mieście w którym mieszkam nie mogę wypożyczać tak jak zwykle. Obowiązuje mnie tu kaucja w wysokości 100zł. Chwilowo jednak nie mam kiedy wybrać się po jakieś czytadła :) U siebie, w rodzinnym mieście odwiedzałam bibliotekę co trzy dni. Zwłaszcza w wakacje, gdy potrafiłam przeleżeć cały dzień z książką. Nawet przy jedzeniu ;)
Są jednak książki które kupuje. Jeśli coś mi się naprawdę spodoba, to po prostu muszę to mieć ponieważ do ulubionych pozycji często wracam, dlatego mam na półce Terakowską czy Chmielewską czy np. "Żonę podróżnika w czasie".
Jeśli chodzi o literaturę duchową to owszem, kupujemy z mężem książki tego rodzaju, ponieważ uważamy, że warto do nich często wracać no i przydadzą się kolejnym pokoleniom ;)

8. Kiedyś upierałam się, że jak zaczynam czytać książkę to muszę ją dokończyć choćby nie wiem co. I dalej tak mi się zdarza, chociaż są dwie które odłożyłam. "Diabeł ubiera się u Prady" kompletnie mnie nie wciągnęła i jeszcze jakaś taka... chyba miała tytuł "Sędziowie" czy coś... nie pamiętam. Podchodziłam do niej 4 razy i nic. Klapa totalna. Ale to tylko te dwa przypadki.

9. Zdarzało mi się nie raz, że miałam zaczęte trzy książki naraz. Jedną w torebce, drugą na jeden humor, a trzecią na jakiś inny ;)

10. Co do ebooków... Przyznaję się, jestem gadżeciarą. Naciągnęłam tatę na czytnik i mam na nim kilka książek. Ponieważ nie męczę się przy czytaniu na czytniku tak jak przy czytaniu z komputera to często z niego korzystam. Jest to wygodne gdy gdzieś się wybieram i mogę mieć wszystkie trzy czytane naraz książki przy sobie ;) Oczywiście nie próbuję nawet porównywać ebooków do prawdziwych książek. Przekręcanie kartek, zapach farby drukarskiej czy zniszczonego, przesiąkniętego różnymi zapachami papieru ma w sobie ogromną magię, której niczym nie da się zastąpić.

11. No a teraz przerzucę się na literaturę dziecięcą ;)

No i to by było wszystko. Nominować nie mam kogo, ale zabawa była przednia. Super się czułam pisząc tę notkę. Dzięki Anetko! :)

czwartek, 19 czerwca 2014

To już 5 tygodni!

Niewiarygodne jak ten czas leci. W sobotę mój synek skończył miesiąc, a wczoraj minęło nam 5 tygodni. Ileż to się działo w tym czasie... Pierwsze dwa tygodnie były ciężkie, bo trzeba było się nauczyć dziecka i nowego życia. Potem maluszek zmieniał się z każdym dniem, żeby przez ostatnie dwa tygodnie pokazać, że świat interesuje go tak bardzo, że wcale nie ma zamiaru spać, tylko będzie leżał godzinami i się przyglądał na co się da. Próbował nawet walczyć ze zmęczeniem i zamykającymi się oczkami. Dziś nareszcie wrócił do dawnych nawyków i właśnie ucina sobie trzecią drzemkę. Każda taka drzemka to dwie godziny tylko dla mamusi ;) A potem głodomorek przysysa się do piersi. Chyba właśnie ma etap nagłego wzrostu bo potrafi zjeść z "trzech" cyców przy jednym karmieniu :D A co umie poza tym? Kręcić się w nocy w łóżeczku, tak, że czasem znajduję go ułożonego w poprzek :) Przekręca się z plecków na bok i odwrotnie. Leżąc na brzuszku umie przełożyć główkę na drugą stronę. Niestety nie znosi leżeć na brzuszku więc nie możemy za bardzo ćwiczyć tej umiejętności. Po prostu po chwili się złości i płacze, aż go potem trzeba bardzo przytulać, żeby się uspokoił. No i najważniejsze na co teraz czekam to pierwszy świadomy uśmiech. Wprawdzie usteczka już się do uśmiechu układają na mój widok, ale to takie jeszcze niepełne :) A najbardziej podoba mi się jak leżę obok niego, mówię coś, a w jego oczach widzę: "O, cycki przyszły!" I od razu język na wierzch. No cóż, typowy facet ;)

piątek, 6 czerwca 2014

14 maja 2014 - ten jeden wyjątkowy, przełomowy dzień :)

No i stało się. Naprawdę jestem mamą... Minęły już 3 tygodnie, a ja wciąż nie mogę uwierzyć. Patrzę na mojego synka i myślę jakie to wszystko niezwykłe i jak bardzo jestem szczęśliwa. I jak wyjątkowy był ten jeden dzień:

Zaczęło się w nocy z wtorku na środę (13 na 14 maja) o godzinie drugiej. Poczułam pierwsze skurcze pojawiające się co 10 minut. Nie do końca byłam pewna, czy to już to… Około 8 postanowiłam wziąć kąpiel. Wtedy skurcze się rozregulowały i w końcu zniknęły. Lekko zawiedziona położyłam się spać. Mąż jednak na wszelki wypadek wziął tego dnia wolne i został ze mną w pogotowiu. Po części byłam nawet zła, że to pewnie były tylko przepowiadacze i mąż zmarnuje dzień urlopowy… Ale zaczęło się… o 13-ej powróciły skurcze. Najpierw co 20 minut, potem co 15, co 10… Przy skurczach co 9 minut, około 16-ej mąż postanawia, że wiezie mnie do szpitala. Trochę się opierałam, ale w końcu uległam. Bóle krzyżowe męczyły mnie bardzo i chciałam się dowiedzieć czy to już to. Na izbie przyjęć na ktg złapały się dwa skurcze, rozwarcie 1,5 cm. Pani doktor powiedziała, że nie można jeszcze jednoznacznie stwierdzić czy te skurcze nie wygasną, a że mieszkam 10 minut od szpitala, odesłała mnie do domu, żebym „nie kwitła niepotrzebnie na porodówce”. No to wróciłam i miałam się obserwować… Skurcze jednak nie znikały, bolało bardzo i coraz częściej. Nie byłam w stanie liczyć czasu pomiędzy skurczami, ta robota spadła na męża. Pomiędzy skurczami usypiałam na siedząco, bo tylko w tej pozycji ból był znośniejszy. Przez ponad półtorej godziny skurcze były co 5-6 minut, a ja nie widziałam żadnego plamienia, wód płodowych, nawet czop nie odszedł. Dlatego nie mogłam uwierzyć w to, że to już się dzieje. Ciągle myślałam, że to przepowiadacze. Mąż się uparł i zawiózł mnie o 21 do szpitala. Tam na ktg było już wyraźnie widać, że coś się dzieje. Zmierzono mi biodra, usłyszałam: „idealne”. Rozwarcie 4 cm i decyzja: „przyjmujemy panią na oddział”… Z jednej strony ulga: nie odsyłają mnie, rodzę… z drugiej strony lęk: co teraz? Czy dam radę? Na jednoosobowej sali porodowej miła położna i wielkie łóżko. Podłączyli mnie do ktg, podali oksytocynę (nie wiem w sumie po co). Leżałam na boku i czekałam na kolejne skurcze. Mąż był ciągle przy mnie. Położna mnie zbadała i okazało się, że nie mam 4 cm rozwarcia tylko już 6. Lekarka musiała źle zmierzyć. W międzyczasie „przemiła” pani wypytywała mnie o jakieś szczegóły typu pierwsza miesiączka itp. Okropnie mnie to wkurzało, bo w czasie skurczu nie mogłam nic mówić, a babka miała przecież moją kartę ciąży, a i tak niecierpliwie domagała się kolejnych odpowiedzi na pytania. Na szczęście nie było ich dużo. Skurcze były coraz silniejsze. Położna kręciła się w pobliżu, ale dawała mi taką pewną przestrzeń prywatności. Mąż siedział przy mnie, trzymał za rękę, głaskał po głowie i uspokajał, zwłaszcza przy skurczu. Był dla mnie ogromnym wsparciem, a bolało coraz bardziej… Za każdym razem gdy czułam, że zbliża się skurcz, załamywałam się, że znowu będzie bolało. Ale o dziwo… dałam radę. W końcu usłyszałam od położnej: „jeszcze 3 skurcze i próbujemy przeć”. Zwyczajnie się na to ucieszyłam. Odliczałam… jeden skurcz, drugi i zaraz koniec. Minął trzeci skurcz, czułam już spore napieranie główki. W końcu dostałam „pozwolenie” na parcie. Byłam zmęczona, ale dawałam z siebie wszystko. Mąż, pomimo wcześniejszych ustaleń, że raczej przy samym parciu wyjdzie z sali, żeby nie zemdleć… został ze mną. Jeden skurcz, drugi… „bardzo ładnie pani Karolino” – słyszę – "już widać główkę". No i nareszcie o 23:05 usłyszałam płacz, mój wielki brzuch zniknął, przestało boleć… Położna wytarła mojego synka, dała mu 10 punktów i położyła go na mnie. Poczułam to małe ciałko na swoim brzuchu, potem na piersi jak natychmiast zaczął ssać. Nic mnie już nie interesowało. Łożysko wyszło w całości, podobno bardzo ładne. Miałam pęknięcie 2-go stopnia, więc męża wyproszono z sali, a mnie trochę zszywano. A ja tylko patrzyłam na mojego synka. Potem mieliśmy już czas tylko dla siebie. Mąż wrócił, uprzednio obdzwaniając wszystkich członków rodziny, i spędziliśmy mnóstwo czasu tylko we troje. Szczęśliwi. Ze szpitala wyszłam w sobotę, przyjechała moja mama (z drugiego końca Polski) i przez dwa tygodnie pomagała mi wszystko ogarnąć sama ciesząc się wnukiem.
  Mój synek jest grzeczniutki. Pięknie je, dużo śpi, prawie nie płacze. Wymarzone dziecko. No i oczywiście jest najpiękniejszy na świecie, a ja jestem najszczęśliwszą mamą :)