Przyszedł czas aby opowiedzieć o tym, jak nasza rodzinka powiększyła się o kolejnego małego chochlika ;)
Termin porodu miałam wyznaczony na 19 stycznia. Wszyscy
dobrze wiemy, że jest to termin umowny, jednak podświadomie wyznaczamy sobie
taką właśnie granicę. Ten dzień staje się ważniejszy od innych, na ten dzień
się czeka. Gorzej jeśli wyznaczony termin minie. W przypadku Michałka poród
przesunął się o cztery dni. Marysia jednak nie zamierzała wyjść w okolicach
wyznaczonego 19-go stycznia. Minęły kolejne cztery dni i nic. Stawałam się
coraz bardziej nerwowa. Gdy minął tydzień postanowiłam pojechać do szpitala.
Tam jednak powiedzieli, że mnie na razie nie przyjmą, a jeśli nic się nie
wydarzy samo to mam się stawić za dwa dni (wypadało to w piątek). Tego samego
dnia po południu udało mi się jeszcze wskoczyć na prywatną wizytę do
ginekologa. Od niego dostałam skierowanie na wywołanie porodu. Szczerze mówiąc
byłam załamana. Całą ciążę przechodziłam bez komplikacji i uciążliwych objawów.
Ciąża wręcz książkowa, po pierwszym naturalnym porodzie miała się zakończyć
sztucznym wywoływaniem, od którego często bardzo blisko do cesarki. Stresowałam
się strasznie, pozbyłam się nadziei, że coś zacznie się samo. Skurcze przepowiadające
miałam od dwóch tygodni, więc te które pojawiły się w nocy z czwartku na piątek
też nie zrobiły na mnie wrażenia. Rano szykowałam się do szpitala jak na
ścięcie. Na izbie przyjęć standardowe
formalności, opaska na rękę… Siedziałam z mężem na korytarzu i czekałam na
kolejne badania. Najpierw ktg bez skurczy, potem badanie ginekologiczne. Na tym
badaniu usłyszałam to jedno zdanie, o którym marzyłam: „Jeśli nic nie samo nie
zacznie, to w poniedziałek wywołanie.” Mój wyrok został odsunięty. Znów
pojawiła się u mnie nadzieja, a nawet pewnego rodzaju przeczucie, że
Marysia jednak się namyśli, tym bardziej, że od czasu do czasu czułam coraz
mocniejsze skurcze przepowiadające. Potem czekałam jeszcze w sali aż do
szpitala przywiozą nowy sprzęt do USG, w związku z czym miałam to badanie
wykonane wyjątkowo dokładnie, bo ordynator uczył się na mnie obsługi sprzętu :) Od tego momentu
poczułam już spokój. Tak jakbym pogodziła się z tym, że wydarzy się to co ma
się wydarzyć i nie ma sensu się przejmować. Wykorzystałam ten piątek do
wieczora na odpoczynek, zrelaksowanie się przy książce, bo nie oszukujmy się,
chwila ciszy bez dziecka u nogi jest cenna ;) Tym bardziej, że warunki w
szpitalu były bardzo dobre, więc czułam się swobodnie.
Spokój był do wieczora. Przed obchodem czułam, że skurcze,
które pojawiły się kilka razy w ciągu dnia, a na popołudniowym ktg w ogóle się
nie zapisały, zaczęły się nasilać. O godzinie 19 postanowiłam je liczyć.
Używałam do tego aplikacji na telefon, którą przy okazji bardzo polecam, bo znacznie ułatwia
zorientowanie się ile trwa skurcz i jak często się pojawia. Wystarczy tylko
klikać start i stop. Do godziny 23 naliczyłam 20 regularnych skurczy
krzyżowych, które z czasem się nasilały. Poszłam więc do położnych, żeby je o
tym poinformować. Jedna z nich mnie zbadała, rozwarcie powiększyło się z jednego
do dwóch centymetrów. Postanowiono podać mi środek przeciwbólowy. Usłyszałam,
że jeśli to poród to za dwie godziny urodzę, a jeśli tylko skurcze
przepowiadające to przejdą i przynajmniej się wyśpię przed akcją porodową,
która może się zacząć np. następnego dnia. Po zastrzyku skurcze nie tylko nie
przeszły, ale pojawiały się częściej i były coraz silniejsze. Pomiędzy
kolejnymi falami bólu usypiałam, żeby obudzić się tylko po to, żeby oznaczyć
kolejny skurcz w aplikacji. Dwadzieścia minut po północy, kiedy skurcze
pojawiały się co 3 minuty postanowiłam, że czas się w końcu zbadać bo jeszcze
zacznę rodzić w sali. Okazało się, że mam rozwarcie na 6 cm. Kazano mi wziąć z sali
wodę i skierowano mnie na trakt porodowy. W międzyczasie zadzwoniłam jeszcze do
męża, który czekał w domu na rozwój sytuacji. W drodze na salę porodową
rozchadzałam kolejne skurcze. Młoda położna rozmawiała ze mną, że jeśli tak mi
lepiej to położę się tylko na chwilę na ktg i potem będę mogła spacerować, żeby
lepiej znieść ból. Byłam jej wdzięczna. Tylko, że żadna z nas nie spodziewała
się takiego rozwoju sytuacji jaki nastąpił.
Kładłam się na łóżko porodowe w przerwie między skurczami,
wkłuto mi wenflon, podłączono ktg. Kolejny skurcz zapisał się na maszynie.
Położna mnie zbadała i powiedziała, że chyba już nie zdążę sobie pochodzić. Ja
już nawet nie chciałam. Czułam, że już nie dałabym rady utrzymać się na nogach.
Położna odłączyła ktg, a mi odeszły wody. Po tym akcja ruszyła z kopyta.
Położna biegała dookoła mnie rozkładając łóżko do porodu i kazała mi oddychać.
Mąż wpadł na salę w ostatniej chwili, łóżko rozłożone w połowie, a już kazano
mi przeć. Oczy miałam już zamknięte. W głowie tylko polecenia położnej i za
chwilę o godzinie 0:50 usłyszałam już płacz naszej córeczki. Zmęczona i
otumaniona, ale szczęśliwa przytuliłam ją z dziwnym wrażeniem deja vu. Mała
okazała się być bardzo podobna do swojego starszego brata. Uśmiechałam się do
tej myśli. Mąż też szczęśliwy, ale blady został wygoniony przez położne, żeby
nie zemdlał ;) Poszedł obdzwonić rodzinę i znajomych, co chwilę słysząc: „ale
jak to? Już?” J
Położna śmiała się, że następny poród to przy pierwszych skurczach to od razu
do szpitala bo nie zdążę. Podobno jestem stworzona do rodzenia :P
Córeczka urodziła się naturalnie (!) w sobotę 28 stycznia, ważyła 3400g i
miała 55 cm. Urodziła się z pępowiną owiniętą wokół nóżki i jak się okazało, na
pępowinie był supeł. Dostaję dreszczy na samą myśl, że mógł on się zacisnąć już
w brzuchu odcinając dziecku tlen. Jednak okazuje się, że wymodlona u Matki
Boskiej Gietrzwałdzkiej córcia Maria Klara ma potężną patronkę, która o nią
zadbała.
Teraz maleństwo ma już 5 tygodni, które minęły nawet nie
wiem kiedy. Wodzi już wzrokiem za zabawkami i uśmiecha się do nas od czasu do czasu.
Jest pogodnym i zdrowym niemowlakiem. Michaś bardzo dobrze zniósł pojawienie
się siostrzyczki i bardzo lubi na nią patrzeć i ją przytulać. Mówi o niej „moja
ukochana Mimisia” :)
Dla matki to ogromna radość patrzeć na swoje dwa małe szczęścia. Nie wyobrażam
sobie już życia bez tej swojej dwójki i każdego dnia dziękuję Bogu za to, że je
mam :)
aż mnie dreszcze przeszły:) Niech rośnie zdrowo!
OdpowiedzUsuń