piątek, 6 czerwca 2014

14 maja 2014 - ten jeden wyjątkowy, przełomowy dzień :)

No i stało się. Naprawdę jestem mamą... Minęły już 3 tygodnie, a ja wciąż nie mogę uwierzyć. Patrzę na mojego synka i myślę jakie to wszystko niezwykłe i jak bardzo jestem szczęśliwa. I jak wyjątkowy był ten jeden dzień:

Zaczęło się w nocy z wtorku na środę (13 na 14 maja) o godzinie drugiej. Poczułam pierwsze skurcze pojawiające się co 10 minut. Nie do końca byłam pewna, czy to już to… Około 8 postanowiłam wziąć kąpiel. Wtedy skurcze się rozregulowały i w końcu zniknęły. Lekko zawiedziona położyłam się spać. Mąż jednak na wszelki wypadek wziął tego dnia wolne i został ze mną w pogotowiu. Po części byłam nawet zła, że to pewnie były tylko przepowiadacze i mąż zmarnuje dzień urlopowy… Ale zaczęło się… o 13-ej powróciły skurcze. Najpierw co 20 minut, potem co 15, co 10… Przy skurczach co 9 minut, około 16-ej mąż postanawia, że wiezie mnie do szpitala. Trochę się opierałam, ale w końcu uległam. Bóle krzyżowe męczyły mnie bardzo i chciałam się dowiedzieć czy to już to. Na izbie przyjęć na ktg złapały się dwa skurcze, rozwarcie 1,5 cm. Pani doktor powiedziała, że nie można jeszcze jednoznacznie stwierdzić czy te skurcze nie wygasną, a że mieszkam 10 minut od szpitala, odesłała mnie do domu, żebym „nie kwitła niepotrzebnie na porodówce”. No to wróciłam i miałam się obserwować… Skurcze jednak nie znikały, bolało bardzo i coraz częściej. Nie byłam w stanie liczyć czasu pomiędzy skurczami, ta robota spadła na męża. Pomiędzy skurczami usypiałam na siedząco, bo tylko w tej pozycji ból był znośniejszy. Przez ponad półtorej godziny skurcze były co 5-6 minut, a ja nie widziałam żadnego plamienia, wód płodowych, nawet czop nie odszedł. Dlatego nie mogłam uwierzyć w to, że to już się dzieje. Ciągle myślałam, że to przepowiadacze. Mąż się uparł i zawiózł mnie o 21 do szpitala. Tam na ktg było już wyraźnie widać, że coś się dzieje. Zmierzono mi biodra, usłyszałam: „idealne”. Rozwarcie 4 cm i decyzja: „przyjmujemy panią na oddział”… Z jednej strony ulga: nie odsyłają mnie, rodzę… z drugiej strony lęk: co teraz? Czy dam radę? Na jednoosobowej sali porodowej miła położna i wielkie łóżko. Podłączyli mnie do ktg, podali oksytocynę (nie wiem w sumie po co). Leżałam na boku i czekałam na kolejne skurcze. Mąż był ciągle przy mnie. Położna mnie zbadała i okazało się, że nie mam 4 cm rozwarcia tylko już 6. Lekarka musiała źle zmierzyć. W międzyczasie „przemiła” pani wypytywała mnie o jakieś szczegóły typu pierwsza miesiączka itp. Okropnie mnie to wkurzało, bo w czasie skurczu nie mogłam nic mówić, a babka miała przecież moją kartę ciąży, a i tak niecierpliwie domagała się kolejnych odpowiedzi na pytania. Na szczęście nie było ich dużo. Skurcze były coraz silniejsze. Położna kręciła się w pobliżu, ale dawała mi taką pewną przestrzeń prywatności. Mąż siedział przy mnie, trzymał za rękę, głaskał po głowie i uspokajał, zwłaszcza przy skurczu. Był dla mnie ogromnym wsparciem, a bolało coraz bardziej… Za każdym razem gdy czułam, że zbliża się skurcz, załamywałam się, że znowu będzie bolało. Ale o dziwo… dałam radę. W końcu usłyszałam od położnej: „jeszcze 3 skurcze i próbujemy przeć”. Zwyczajnie się na to ucieszyłam. Odliczałam… jeden skurcz, drugi i zaraz koniec. Minął trzeci skurcz, czułam już spore napieranie główki. W końcu dostałam „pozwolenie” na parcie. Byłam zmęczona, ale dawałam z siebie wszystko. Mąż, pomimo wcześniejszych ustaleń, że raczej przy samym parciu wyjdzie z sali, żeby nie zemdleć… został ze mną. Jeden skurcz, drugi… „bardzo ładnie pani Karolino” – słyszę – "już widać główkę". No i nareszcie o 23:05 usłyszałam płacz, mój wielki brzuch zniknął, przestało boleć… Położna wytarła mojego synka, dała mu 10 punktów i położyła go na mnie. Poczułam to małe ciałko na swoim brzuchu, potem na piersi jak natychmiast zaczął ssać. Nic mnie już nie interesowało. Łożysko wyszło w całości, podobno bardzo ładne. Miałam pęknięcie 2-go stopnia, więc męża wyproszono z sali, a mnie trochę zszywano. A ja tylko patrzyłam na mojego synka. Potem mieliśmy już czas tylko dla siebie. Mąż wrócił, uprzednio obdzwaniając wszystkich członków rodziny, i spędziliśmy mnóstwo czasu tylko we troje. Szczęśliwi. Ze szpitala wyszłam w sobotę, przyjechała moja mama (z drugiego końca Polski) i przez dwa tygodnie pomagała mi wszystko ogarnąć sama ciesząc się wnukiem.
  Mój synek jest grzeczniutki. Pięknie je, dużo śpi, prawie nie płacze. Wymarzone dziecko. No i oczywiście jest najpiękniejszy na świecie, a ja jestem najszczęśliwszą mamą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz