czwartek, 4 lutego 2016

Bo wszystko jest po coś.

Długo się zbierałam, żeby napisać tego posta i w ogóle wrócić do bloga. Pominę fakt, że nasz chochlik z biegiem czasu robi się coraz bardziej wymagający i zmęczenie po całym dniu daje o sobie znać w postaci wstrętu do siadania przy klawiaturze. Ale nie o tym dziś chciałam...

Bo uważam, że wszystko jest po coś. Każde wydarzenie w naszym życiu, nawet to, po ludzku patrząc, najgorsze, jest nam potrzebne. Za przykład mogę podać wydarzenia z mojego życia sprzed 10 lat. Pierwsza klasa liceum, w klasie fajny chłopak, dobrze nam się rozmawia, dostaję prezent urodzinowy, mam dużo nadziei... I nagle trach! chłopak ów przestaje się do mnie odzywać, omija mnie, ja oczywiście załamana. Jak to w tym wieku bywa. Było mi po prostu smutno i przykro. No bo czemu nie mogę jak inni być z kimś, kochać, być kochaną itp. Z biegiem lat gdy wspominam ten czas to widzę, że ten smutek był po coś. To nasze rozejście się i brak kontaktu z jego strony zaowocowało tym, że zwróciłam uwagę na kogoś innego, jak się potem okazało, na tego, który był mi pisany... Tak, mówię tu o swoim mężu. Znamy się już 10 lat, niedługo trzecia rocznica ślubu. I pomyśleć, że to co miłe wykluło się z tego co przynosiło przykrość.

We wrześniu znów przeżyłam taką przykrość. Zaczęło się od tego, że zrobiłam test ciążowy, który wyszedł pozytywny. Nie spodziewałam się, że tak z marszu w pierwszym miesiącu starań już się uda i nawet byłam trochę zaskoczona. Z jednej strony się cieszyłam, a z drugiej czułam lęk, niepewność - czy i jak sobie poradzimy, bez rodziny, bez pomocy, z dwójką dzieci, kiedy to pierwsze miało dopiero rok i cztery miesiące. Muszę się przyznać, że były takie dni kiedy zmuszałam się do myśli "będzie dobrze, damy radę" zupełnie inaczej niż w przypadku pierwszej ciąży, która była wyczekana i wymodlona ;) Z wizytą u lekarza zwlekałam do przynajmniej 7 tygodnia, żeby już coś było widać usg. I tak w siódmym tygodniu wieczorem, na kilka dni przed telefonem do rejestracji na wizytę zaczęłam delikatnie plamić. Zadzwoniłam do ginekologa, po kilku pytaniach uznaliśmy, że nic wielkiego chyba się nie dzieje, bo plamienie słabe, brzuch mnie nie boli więc się trochę uspokoiłam. Niestety, plamienie zmieniło się w krwawienie. Spanikowałam, pojechałam na izbę przyjęć do szpitala. Tam się okazało, że ciąża jest tak wczesna, że na usg nie można nic stwierdzić poza pęcherzykiem ciążowym. Trzeba było robić badania z krwi. Na wyniki czekałam ponad godzinę, w tym czasie krwawienie ustało. Ciąża potwierdzona, nie krwawię, wróciłam do domu pełna nadziei. Niestety, przed samym pójściem spać, znów zauważyłam trochę krwi, położyłam się z nadzieją, że to minie i już wszystko będzie dobrze. Nie było. W środku nocy, o 2 byłam już przyjmowana na oddział patologii wczesnej ciąży z krwawieniem wyglądającym jak normalna obfita miesiączka. Położyli mnie na sali z dwiema ciężarnymi czekającymi na cesarkę (na zwykłej patologii nie było dla nich miejsca). Kroplówki, leki, nic nie pomagało. Przeleżałam z szpitalu trzy dni z ciągłym krwawieniem i wypisem na którym odnotowano "poronienie samoistne całkowite". Nie wiem co działo się w mojej głowie. Nie byłam załamana, nie przeszkadzało mi szczególnie to, że koleżanki z sali poszły rodzić, nawet je potem odwiedzałam i oglądałam ich dzieci. Wszystkim w miarę spokojnie opowiadałam co się stało, a denerwowałam się tylko głupim czekaniem na wypis. Chyba nie do końca do mnie to wszystko docierało. Nie związałam się w żaden sposób z tym dzieckiem, nie widziałam go na usg, nie słyszałam bicia jego serca. Być może to dawało mi względny spokój w tej sytuacji. Psychicznie nie czułam się jeszcze do końca jako ciężarna. Dopiero w domu, po paru dniach, przepłakałam jeden wieczór. I bardzo mi to pomogło. Z całkowitym pogodzeniem się z tą sytuacją pomogła mi jednak przede wszystkim wiara w Boga. Wiem, że nie każdy to zrozumie, ale ja wiedziałam, że tak po prostu miało być. Może miało mnie to upewnić w tym, że ja naprawdę chcę tego drugiego dziecka, bo nie mam już żadnych wątpliwości co do tego. Może po jakimś czasie wspomnę, że to co mnie spotkało, było dla mnie dobre i  odmieniło moje życie.

Wiele jest takich drobnych czy poważnych sytuacji, gdy patrząc wstecz możemy sobie powiedzieć "dobrze się wtedy stało, bo teraz jest lepiej." Kiedyś usłyszałam, że Bóg zawsze chce dla nas jak najlepiej i każdą, nawet najgorszą, z ludzkiego punktu widzenia, sytuację przekuwa tak, że jest tylko lepiej. I ja głęboko w to wierzę i czekam cierpliwie na błogosławieństwo w postaci drugiej ciąży, ciesząc się i dziękując Bogu, że mam już przy sobie jednego, cudownego synka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz